Recenzja wyd. DVD filmu

Cześć, na imię mam Doris (2015)
Michael Showalter
Sally Field
Max Greenfield

Druga młodość

Na szczęście takie produkcje jak "Cześć, na imię mam Doris" udowadniają, iż miłość nie zna wieku, a "serce nie sługa"… niezależnie od metryki w dowodzie (...). Recenzowany tytuł to lekka,
Wydawałoby się, że w dzisiejszych mocno postępowych czasach różnica wieku między partnerami nie stanowi już wielkiego tabu. Owszem, proceder swatania młodych dziewczyn ze znacznie starszymi partnerami jest nieobcy wielu kulturom od stuleci, tym niemniej w licznych zakątkach globu tego typu praktyki są powszechnie odrzucane. Tak czy inaczej, o ile związek mężczyzny w sile wieku z młodszą połowicą to nierzadko chleb powszedni np. Hollywoodu, tak odwrotna sytuacja wciąż budzi kontrowersje nawet w świecie gwiazd wielkiego ekranu. Przyjęło się bowiem uważać, iż ojcowska opieka nad wybranką jest czymś naturalnym, w dodatku w opinii wielu przedstawiciele brzydszej płci są jak wino. Nad kobietami z kolei ciąży okrutne brzemię "krótkiego terminu przydatności", brzydko rzecz ujmując. Na szczęście takie filmy jak "Cześć, na imię mam Doris" udowadniają, iż miłość nie zna wieku, a "serce nie sługa"… niezależnie od metryki w dowodzie.




Doris Miller (Sally Field) to niezwykła ekscentryczka wiodąca nietypowy tryb życia. Sześćdziesięcioletnia kobieta wciąż mieszka z matką, która wymaga nieustannej opieki. Niestety, pewnego smutnego dnia rodzicielka umiera, zostawiając w spadku skromne mieszkanie. Brat Doris, stateczny mąż i głowa rodziny, robi wszystko, by przekonać siostrę do wyprowadzki. W międzyczasie do miejsca pracy Doris przyjęty zostaje nowy narybek, John Fremont (Max Greenfield). Młody i ambitny chłopak robi piorunujące wrażenie nie tylko na szefowej, ale i na samej Miller.  Kobieta z miejsca zakochuje się w o połowę młodszym koledze, aczkolwiek oboje rzadko kiedy mają szansę zamienić ze sobą choćby kilka zdań. Mimo wszystko zauroczona Doris nie daje za wygraną i stwarza kolejne sytuacje mające na celu zbliżenie jej do Johna. Czy zwariowane pomysły Miller sprawią, że Fremont doceni walory starszej współpracownicy?




"Cześć, na imię mam Doris" to lekka, przyjemna i nie wadząca nikomu komedia obyczajowa od twórcy kinowego przeboju "I tak cię kocham". Tytuł z 2015 r. sprawnie łączy zabawne elementy narracji z poważniejszymi wątkami, dając przy okazji ogromne pole do popisu rewelacyjnej Sally Field. Dość napisać, iż recenzowana pozycja to teatr jednej artystki, w którym to pozostałe występy pozostają w cieniu kreacji dwukrotnej laureatki Oscara. Aczkolwiek sam wybitnie wykorzystany warsztat aktorski nie zdałby się na nic gdyby nie dobrze rozpisana fabuła.




Trzon scenariusza to nihil novi w kinematografii. Ot, zakochana po uszy kobieta chwyta się coraz bardziej desperackich metod, by przekonać do siebie wybranka serca. Choć wspomniany wyżej schemat wałkowany był bezlitośnie w przebojach srebrnego ekranu, rzadko zdarzało się, by trafiona przez strzałę Amora bohaterka była dwukrotnie starsza od potencjalnego partnera. Większość humoru sytuacyjnego zaserwowanego w "Cześć, na imię mam Doris" polega właśnie na nadmienionym wyżej kontraście. Co więcej, z zaawansowanego wieku protagonistki wynikają też różne inne komiczne sytuacje. Pierwszy z brzegu przykład to nieporadne próby korzystania z serwisów społecznościowych, które dla zacofanej technologicznie Miller stanowią istną czarną magię. Stworzenie "fejkowego" konta to jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej, wszak wypadałoby jeszcze dodać skrycie wielbionego pechowca do listy znajomych i napisać do niego kilka słów…




Żeby nie było zbyt różowo, jeden nadużywany przez reżysera zabieg nieszczególnie przypadł mi do gustu. Mowa w tym przypadku o konwencji "snu na jawie", który namiętnie nawiedza bohaterkę przy każdym spotkaniu z młodszym ideałem. Do dzisiaj pamiętam nieszczęsny film Johna Landisa "Plan Zuzanny", gdzie narracja niemalże pękała w szwach od kolejnych, coraz bardziej absurdalnych, wyimaginowanych sytuacji. Koniec końców widz zmęczony był majakami bohaterów i zastanawiał się czy następny zaserwowany przez twórcę wątek to nie li tylko wymysł wyobraźni protagonisty. Co prawda w "Cześć, na imię mam Doris" Pan Michael Showalter nie przeszarżował we wspomnianym aspekcie tak, jak jego kolega po fachu; tym niemniej n-ta z rzędu sekwencja marzenia snutego przez otumanioną Miller szybko traci na świeżości. Jak to mawiają, "co za dużo, to niezdrowo".




Cała sympatyczna w gruncie rzeczy historia nie miałaby tak pozytywnego wydźwięku gdyby nie angaż Sally Field. Doświadczona aktorka idealnie wpasowała się w rolę zdziwaczałej Doris, której już sam pstrokaty ubiór sugeruje, iż mamy do czynienia z oryginalną osobistością. Nieśmiała i łagodna bohaterka z czasem nabiera wiatru w żagle i z szarej myszki przeistacza się w istnego demona zabawy. Przemiana protagonistki jest wiarygodna właśnie dzięki wysiłkom Field. Ceniona artystka idealnie sportretowała zarówno wycofaną babcię jak i pewną siebie kobietę w sile wieku, która nie boi się zagaić do znacznie młodszego kolegi z pracy. Odnośnie tej ostatniej postaci, to Max Greenfield dzielnie dotrzymuje kroku dwukrotnej zdobywczyni Oscara. Fakt, jego rola automatycznie pozostaje daleko w tyle za tytułową kreacją, ale wrodzona charyzma aktora pozwala uwierzyć, iż ekranowy John Fremont faktycznie mógłby zawrócić w głowie uczuciowej Doris.




Filmy takie jak "Cześć, na imię mam Doris" to tytuły trafiające w określoną niszę rynkową. Recenzowana pozycja nie ma na celu zaskoczenia nikogo; ba, większość osób bezproblemowo przewidzi niezbyt zaskakujący rozwój scenariusza. Mimo to nie można zaprzeczyć, że losy Pani Miller obserwuje się z lekkim uśmiechem na licu aż do samych napisów końcowych. Zwieńczenie amorów Doris natomiast to zdecydowanie najlepsze zakończenie jakim można było obdarzyć opisywaną pozycję. Słodko-gorzkie, z minimalną ilością lukru. I taki jest właśnie cały film – ciepły, ujmujący, lecz i dający do myślenia. Rzecz do obejrzenia.

Ogółem: 7-/10

W telegraficznym skrócie: schemat żeńskich podchodów wobec opornego partnera maglowany był w kinie wielokrotnie, tym razem jednak sprawy w swoje ręce bierze… sześćdziesięcioletnia babcia; urocza Sally Field świetnie portretuje osobliwą, lecz poczciwą kobiecinę zakochującą się w znacznie młodszym amancie; czy różnica wieku faktycznie nie gra roli?; przewidywalna, ale nienachlanie zabawna komedia ze sporą dozą obyczaju; warto zobaczyć choćby dla Pani Field.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones